Adaptacja gry rozpoczyna swój pierwszy sezon. Nasza pozbawiona spoilerów recenzja ujawnia, na jakie przeszkody natknie się serial i dla kogo warto go oglądać
Już za kilka dni rozpocznie się pierwszy sezon serii do arcydzieła PlayStation – The Last of Us. Dołączamy do przemytnika Joela, który eskortuje młodą dziewczynę Ellie przez postapokaliptyczne USA. Jednak podróż nie jest dziecinnie prosta. Śmiertelny grzyb cordyceps nadal się rozprzestrzenia. Oprócz zainfekowanych, to jednak przede wszystkim na ocalałych należy uważać. Ellie może być zbawieniem dla całej ludzkości.
Obejrzeliśmy cały pierwszy sezon na kilka tygodni przed jego premierą. W naszej recenzji podpowiadamy, czy historia o Joelu i Ellie sprawdza się również jako serial, o jakie przeszkody potyka się seria i dla kogo jest warta uwagi.
Table of Contents
Czy arcydzieło fabularne działa jako seria?
Po pierwsze, wszyscy możemy spokojnie wydychać: The Last of Us nie jest katastrofą, jak wiele innych adaptacji gier. W końcu nad produkcją czuwał sam Neil Druckmann jako producent wykonawczy. I rzeczywiście, z każdego zakątka serii można wyczytać, że oryginał został potraktowany z dużym szacunkiem.
Pierwszy sezon obejmuje całą pierwszą grę wraz z DLC Left Behind, w którym doświadczamy tylnej historii Ellie. Wiele kluczowych, klimatycznych scen zostało skopiowanych do serii niemal w najdrobniejszych szczegółach – co powinno ucieszyć zwłaszcza fanów gier. Kilka z nich możecie już podziwiać w zwiastunie:
Podobnie jak w grach, również w serialu Ellie jest wielką gwiazdą – a Bella Ramsey zapewnia fantastyczny występ. Bo nie jest tylko kopią oryginału, ale własną interpretacją postaci. Jest chrapliwa, zabawna, czasem głupia, a czasem bardzo poważna i dorosła. Interakcja z jej serialowym ojcem zastępczym Pedro Pascalem w roli Joela i resztą obsady również wydaje się spójna i autentyczna. Szybko przestaje mieć znaczenie, że aktorzy nie wyglądają dokładnie tak, jak postacie w grze.
The Last of Us unika też zbędnej długości. Mając dziewięć odcinków, pierwszy sezon (a więc i wydarzenia z pierwszej gry) jest kompletny i kończy się bez irytującego cliffhangera.
Serial nie jest jednak zwykłym retellingiem gry. Na przykład dowiadujemy się jeszcze więcej o pochodzeniu grzybów zombie i jak doszło do apokalipsy z Cordycepsem. Nadaje to serialowi spójne ramy i wprowadza widzów w świat.
Podczas gdy seria korzysta z takich małych dodatków i opracowań tu i tam, to większe odstępstwa od gry potykają The Last of Us.
Odchylenie od gry
Seria wprowadza też nowe postacie i backstories lub zmienia losy znanych już osobowości. Z jednej strony nie wszystkim się to spodoba, bo zwłaszcza fani znają ją inaczej niż grę i mogą oczekiwać przedstawienia postaci zgodnego z oryginałem. Wprowadza też nowy poziom do serii, którego my gracze nie znamy z pierwszej części: Joel i Ellie nie są jedynym obiektem zainteresowania.
Ktokolwiek grał w The Last of Us Part 2 wie, dlaczego wielki plot twist w połowie gry był takim zaskoczeniem. Byliśmy po prostu przyzwyczajeni do śledzenia Joela i Ellie w ich podróży drogowej i emocjonalnej. Rozwinęliśmy silną sympatię dla nich, dosłownie przechodząc po trupach, aby bezpiecznie doprowadzić Ellie do celu – więc wielki wybuch uderzył w nas bardzo nieprzygotowanych.
Podobnie jak część 2, seria stara się umieścić losy innych ocalałych w większym kontekście, a także pokazać ludzką stronę antagonistów. Nie daje to jednak takiego efektu jak w drugiej grze, wydaje się miejscami kompletnie nadęte i wyciągnięte z cienkiego powietrza i niestety tylko gwarantuje, że widz ma mniej czasu na zbudowanie silnej więzi z Joelem i Ellie.
Gdzie są zarażeni ludzie?
Ale to nie jedyne zmiany w grze. W grze wideo infekcja Cordycepsem rozprzestrzenia się poprzez zarodniki w powietrzu. Często trafiamy na tereny całkowicie zarośnięte przez śmiercionośnego grzyba i musimy ostrożnie walczyć z maskami gazowymi.
W serialu zarodniki zostały zastąpione przez czułki. Grzyb tworzy więc sieć i łączy ze sobą biegaczy, klikaczy i wszystkie inne zarażone osoby. Jeśli gdzieś poruszy się jakiś czopek, to cały rój go słyszy. Ma to zapobiec sytuacji, w której The Last of Us zdegeneruje się w kolejny serial o zombie, a zagrożenie ma być wszechobecne. Ale niestety to wyliczenie się nie sprawdza.
Podczas gdy w grze wideo zainfekowani czają się za każdym rogiem, a obecność zagrożenia jest stale odczuwalna, w serialu mija kilka odcinków bez choćby jednego pojawienia się zwykłego Biegacza. Zagrożenie, które doprowadziło do upadku naszej cywilizacji, często w ogóle nie jest odczuwalne, a Cordycepsy tym samym nikną w tle opowieści szybciej niż Ellie potrafi opowiedzieć płaski żart.
To również nie sprzyja relacji widza z bohaterami. Podróż Joela i Ellie sprawia wrażenie miejscami długiego spaceru, przerywanego co jakiś czas przez niebezpieczne sytuacje – zwykle wywołane interwencją innych ludzi. Ostre napięcie rodem z gier nie ma szansy się zbudować, a serialowi brakuje pokazania, ile tak naprawdę jest tu do stracenia.
Cierpią na tym nawet piękne i emocjonalne momenty serialu, które były fantastycznie zrealizowane. O ile były to małe przypadki w grze, w których bohaterowie mogli wziąć głęboki oddech i dojść do siebie po trudnej podróży, o tyle w serii nie mogą rozwinąć swojego pełnego potencjału. Momenty gęsiej skórki jak w grze są więc przez większość czasu nieobecne.
Co nadal pozostaje niejasne?
Prasowe wersje The Last of Us nie były jeszcze wersjami finalnymi. Między innymi CGI, wizualizacje i efekty dźwiękowe były wciąż placeholderami i nie reprezentowały gotowej serii.
Niestety oznacza to również, że nie możemy obecnie ocenić, na ile klimatyczne jest np. spotkanie Joela i Ellie z zainfekowanymi. Ponieważ ani wizualizacja, ani dźwięk nie były finalne, w niektórych sekwencjach brakowało jakiejkolwiek immersji. Jak klimatyczne one faktycznie się okażą, okaże się dopiero po nadaniu ostatecznej wersji.
Zakończenie: Dla kogo w ogóle warto sięgnąć po ten serial?
Teraz dochodzimy do chyba najtrudniejszego pytania: dla kogo The Last of Us jest warte uwagi jako seria? Na to pytanie nie tak łatwo odpowiedzieć, bo wszystko zależy od Twoich oczekiwań. Jeśli jesteś fanem gier i po prostu chcesz doświadczyć swoich ulubionych postaci w nowej interpretacji, porównanie serialu z grami wideo może być świetną zabawą. Jeśli natomiast oczekujecie adaptacji 1:1 gry wideo, to nie będziecie zadowoleni z tej serii.
Jeśli w ogóle nie znacie gier, ale chcecie samodzielnej, rozrywkowej historii ze świetną obsadą, to zdecydowanie powinniście obejrzeć The Last of Us. Pod warunkiem oczywiście, że granie w sequel gry wideo jest dla Ciebie naprawdę wykluczone!
Bo o ile seria momentami mnie zaskakiwała, to po prostu nie jest w stanie zastąpić mi wrażeń z gry, jakie miałem z The Last of Us. O ile poszczególne sceny z serialu przyprawiają mnie o gęsią skórkę i pieczenie oczu nawet, gdy je oglądam – jak prolog czy spotkanie z Davidem – to uczucia Joela, jego walka z samym sobą i poświęcenie dla Ellie nie bardzo chcą się na mnie przelać.
Z Controllerem w ręku mogłem lepiej wczuć się w ojcowskie uczucia i instynkt opiekuńczy, który mała dziewczynka wzbudziła w Joelu. Sam byłem odpowiedzialny za przeprowadzenie niedopasowanego duetu przez niebezpieczeństwa, obserwując jak Ellie ma doświadczenia, których dziecko w jej wieku nie powinno mieć, stawiając wszystko na szali tylko po to, by bezpiecznie doprowadzić ją do celu.
W serii, to mi umyka. I tak nawet w wielkim finale – uwaga, mały spoiler, jeśli nie widziałeś jeszcze TLOU – nie mogę kibicować mu tak, jak w grze, gdy Joel ze stoickim spokojem przechodzi przez szpital Fireflies.
The Last of Us to jedna z niewielu naprawdę dobrych adaptacji gier, potrafi przekonać w wielu punktach, ale też podejmuje kilka błędnych decyzji. Serial pokazuje też po raz kolejny wyraźnie: historia Joela i Ellie od początku była opowiadana we właściwym medium. Przy przeskoku z gry wideo do serialu, emocjonalna podróż nieuchronnie coś traci.